Na pewno znasz to uczucie, kiedy odnotowujesz w pamięci, że musisz coś zrobić. Zadzwonić do taty. Umówić się do dentysty. Złożyć szwagrowi życzenia urodzinowe. A potem coś nagle wybija Cię z rytmu. Jakiś brief, jakieś tłumaczenie, jakiś tekst na blog. Nowy mail albo spotkanie z szefem. I odkładasz to na jutro, na za tydzień, na świętego nigdy. Tak wyglądała moja kariera zawodowa. Zasiedziałam się.
Wszystko zaczęło się jeszcze w podstawówce. Gdy koleżanki skakały w gumę i organizowały wycieczki do pierwszego gorzowskiego centrum handlowego, ja siedziałam zawinięta w koc – obowiązkowo plecami do ściany – i po raz enty pochłaniałam „Psa Baskerville’ów”. Gdy powieść dobiegała końca, wlokłam się do sąsiedniego pomieszczenia i zmuszałam tatę do przywoływania z pamięci kolejnych historii o mrożących krew w żyłach przygodach słynnych detektywów.
Wraz z nimi przemierzałam Europę w luksusowych wagonach Orient Expressu. Pływałam po mętnych wodach Nilu i zachwycałam się egzotyczną Mezopotamią. Ta fascynacja przetrwała aż do studiów.
Wiesz, co w tych historiach pociągało mnie najbardziej?
Wcale nie były to zmyślne intrygi.
Ani charyzmatyczni przestępcy.
Ani nawet dreszcz niepokoju, gdy z wypiekami na twarzy czekasz na rozwiązanie zagadki.
Największe emocje wywoływały we mnie literackie duety
Intrygowała mnie więź, łącząca głównego bohatera i jego pomocnika. Już wtedy marzyłam o pracy z kimś, z kim będę tworzyć podobną relację. Opartą na współpracy. Na zaufaniu. Na wspólnym pokonywaniu przeszkód.
A co pomaga w przełamywaniu barier lepiej niż język i komunikacja? Taką też obrałam ścieżkę – filologię rosyjską i dziennikarstwo. Po to, by budować relacje. Relacje oparte na słowie.
W głowie miałam perfekcyjny plan. Praca w radiu. Kariera tłumacza w wydawnictwie. Pękaty regał pełen książek z moim nazwiskiem na pierwszej stronie. Koniecznie podwójnym.
Aż nagle mój świat wywrócił się do góry nogami. Z dnia na dzień musiałam opuścić ukochany Wrocław i przeprowadzić się na drugi koniec Polski. Bez znajomych, bez planu, bez celu. W pogoni za karierą. Nie moją. Ta gwałtowna zmiana tak mocno mną wstrząsnęła, że na jakiś czas usunęłam się w cień. Dobrowolnie postawiłam siebie na drugim planie. Znalazłam pracę w innej branży. Na nowy początek. Na chwilę. Na przeczekanie.
Kiedy powiem sobie dość
Zanim się zorientowałam, minęły trzy lata. Wciąż pracowałam w tej samej firmie, a w wolnych chwilach tłumaczyłam książki. Głównie do szuflady. Ciągle ślęczałam przed komputerem, moja doba ciągnęła się w nieskończoność. Ogrom obowiązków mnie przytłaczał, ale starałam się nie zwracać na to uwagi.
W końcu pojawiła się szansa na etat w wydawnictwie. Byłam zachwycona. Od wymarzonej pracy w zawodzie dzieliły mnie dwa tygodnie. Jedna umowa i jedno wypowiedzenie. Bułka z masłem. Pamiętam ten dzień jakby to było wczoraj. Czekałam właśnie na tramwaj z gdańskiej Starówki. Chwilę wcześniej wyszłam z pracy, w głowie wciąż huczało mi od zgiełku rozmów w rejestracji. W końcu na torach pojawiła się żółto-czerwona Pesa, sygnowana nazwiskiem Alfa Liczmańskiego. Po raz kolejny odnotowałam w pamięci, żeby sprawdzić, kim był rzeczony Alf, który codziennie od prawie dwóch lat odstawiał mnie do domu. I wtedy dostałam sms:
Sorry Aga, w tej chwili nie damy rady. Może kiedyś.
Poczułam wilgoć na policzku, gdy łza wymknęła mi się spod powiek. Przegrałam to. Znowu.
Dlaczego Ci o tym piszę?
Ponieważ tamtego dnia, stojąc w centrum Gdańska, na przystanku pełnym ludzi, poczułam, że coś we mnie pęka. Owszem, byłam zła na siebie, że znowu mi się nie udało. Ale jeszcze bardziej irytowało mnie to, że straciłam tyle czasu robiąc nie to, co chcę. Ciągle pracowałam, ale zamiast przybliżać się do celu, zupełnie straciłam go z oczu. To było jak kubeł zimnej wody. Prawdziwe otrzeźwienie. Wiedziałam, że dłużej już tak nie dam rady. Że jeszcze chwila i się uduszę. Potrzeba zmiany paliła mnie od środka.
Wtedy siostra przysłała mi link do artykułu. A nawet kilku. O zdalnym wsparciu i pracy z klientem jeden na jeden. Wskazała mi kierunek. Na początek zaczęłam wykonywać proste zadania. Zarządzanie harmonogramem postów, montaż podcastów, obróbka zdjęć. Szybko nabrałam wprawy i okazało się, że mimo dużej liczby zadań, ciągle mam sporo czasu. Na książki, na tłumaczenia, na rodzinę. I mogę więcej.
Tak właśnie odkryłam zawód wirtualnej asystentki i… zakochałam się. To było to.
I nagle okazało się, że można
Można delegować zadania. Można samemu decydować, co chcesz robić i z kim pracować. Układać swój plan i dopasowywać go do własnych potrzeb. Nie robić pięciu rzeczy naraz. Bo ktoś może wykonać te czynności za Ciebie. Opanować kalendarz, uporządkować zadania i czuwać nad sprawną organizacją pracy. Dać Ci chwilę wytchnienia.
Dlatego, jeśli Ty też potrzebujesz kogoś, kto zadba o Twoje plany i da Ci czas na zajęcie się sobą – będę Twoim wsparciem. Dam Ci pewność, że wszystko jest pod kontrolą. Stworzę przestrzeń dla Twoich sukcesów. Zbuduję z Tobą relację, w centrum której jest człowiek. A właściwie dwoje ludzi. Ty i ja.
To co, gotowy na wspólną przygodę? 🙂
Z wielką przyjemnością przeczytałam tłumaczenie Akademii Uroków, co więcej zakochałam się w bohaterach. Czy będą dalsze tłumaczenia, chętnie kupię następne tomy. Milion buziaków 😊
Pracujemy nad trzecim tomem 🙂 Ukaże się w tym roku! Pozdrawiam!